Blog

Aby do czegoś dojść, trzeba wyruszyć w drogę

29 marzec

źródło: www.calisia.pl (www.calisia.pl/articles/6974-aby-do-czegos-dojsc-trzeba-wyruszyc-w-droge)

Bieda, głód, gliniane chaty, dzieci chodzące ulicami bez butów, proszące, by ktoś zapłacił za ich edukację. Miasto przypominające slumsy, wieś budząca krzyk rozpaczy. A z drugiej strony wspaniali ludzie, nieświadomi wielu kwestii, pragnący miłości, zainteresowania i chleba z masłem na Gwiazdkę – nie mogący pojąć, jak to możliwe, że są na świecie osoby, które dają innym bardzo wiele – za darmo. Uganda – miejsce, które zawładnęło sercem Honoraty Wąsowskiej.

Specjalnie dla portalu www.calisia.pl opowieść kobiety, która jest niesamowitym przykładem na to, jak wielkie rzeczy mogą wydarzyć się, gdy znajdzie się człowiek, który na wołanie serca i wołanie setek ludzi odpowie: tak.

Zaczęło się w Australii

Do Australii pojechałam w 2006. Chciałam zmienić coś w swoim życiu oraz nauczyć się języka angielskiego. By zapewnić sobie środki do życia, pracowałam w domu opieki nad osobami starszymi. Po roku pobytu w Australii wiedziałam, że mój czas tam dobiega końca. Nie wiedziałam jednak, co zrobić dalej. Postanowiłam skupić się na tym, by podjąć dobrą decyzję, co do mojej przyszłości. Przez 5 tygodni chodziłam na plażę nad oceanem, rozmyślając i szukając swojej drogi. Ponieważ jestem osobą wierzącą, modliłam się do Boga o jakieś wskazówki. W 5 tygodniu w moim umyśle pojawiło się słowo: Uganda. Wtedy w Australii „na topie” była tzw. adopcja na odległość. Dwie organizacje promowały się w takiej działalności. One mają w swojej bazie dane dzieci z całego świata, na które można przeznaczać jakąś sumę pieniędzy, finansując im np. edukację. Pomyślałam, że mogłabym sponsorować jakieś dziecko właśnie w Ugandzie. Gdy zaczęłam przeglądać bazę, odnalazłam dzieci właśnie z tego kraju, ale te treści nie do końca do mnie przemawiały, były takie bezosobowe, brakowało tego kontaktu z drugim człowiekiem. Stwierdziłam, że poszukam jakiejś organizacji z Ugandy, która zajmuje się sierotami i nawiążę z nią kontakt.

„Bringing Hope to the Family”

Kiedy wpisałam w wyszukiwarce google odpowiednie hasło, pierwsza wyświetliła mi się maleńka, ugandyjska organizacja „Bringing Hope to the Family”. Po przeczytaniu strony internetowej tej organizacji, napisałam maila do jej założycielki Faith Kunihiry.

Faith

Ta kobieta zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Miała wtedy 37 lat. Organizację prowadziła już od 7 lat. Jako jedna z licznego rodzeństwa zdobyła wyższe wykształcenie. To było okupione wyrzeczeniami całej rodziny, ponieważ w Ugandzie edukacja jest pełnopłatna. Większości rodzin więc na nią nie stać. Zwykle, by choć jedno z rodzeństwa skończyło szkołę wyższą, musi pracować na to cała rodzina, włącznie z dziećmi. Ta osoba jest później odpowiedzialna za to, by opłacić szkoły swojemu rodzeństwu. Faith jest z wykształcenia informatykiem i księgową. Po ukończeniu edukacji pracowała dla zagranicznej firmy, około 400 kilometrów od miejsca, w którym się wychowała. Kiedy po jakimś czasie przyjechała do rodzinnego domu na wakacje, przeraziła ją sytuacja młodzieży i sierot tam mieszkających. Zobaczyła, że wielu z jej kolegów, koleżanek z klasy już nie żyje z powodu AIDS. Kościół, który tak dobrze znała, był już prawie zawalony. Zaczęła się zastanawiać, co może zrobić, by pomóc tym ludziom, by poprawić ich warunki życia. Po jakimś czasie była przekonana, żeby wrócić tutaj i zacząć działać. Ta myśl z jednej strony ją przerażała. Faith miała mnóstwo pytań, wiedziała, że jest odpowiedzialna finansowo za połowę swojej rodziny. Długo zmagała się z samą sobą, ale z czasem narastało w niej przekonanie, że nie może pozostać obojętna, na to, co widziała. Wróciła więc na wieś, do Kaihury. Miała wtedy równowartość 20 dolarów w portfelu. Założyła fundację, która od tamtego czasu bardzo się rozrosła dotykając różnych dziedzin życia kilku tysięcy ludzi, sierot, wdów, biednych, chorych i młodzieży. Faith jest jedną z najbardziej inteligentnych i duchowych osób, jakie poznałam. Na stronie internetowej opisała swoją historię i powód, dla którego otworzyła tę fundację. Ona i jej współpracownicy mają pod opieką ponad 2000 zarejestrowanych sierot, opłacają czesne za szkoły, mundurki szkolne, prowadzą sierociniec, szkołę zawodową, realizują programy dla wdów oraz wiele innych inicjatyw społecznych.

Uganda – moje przeznaczenie

Byłam tym wszystkim tak zachęcona, że wiedziałam już, że chcę tam wysyłać pieniądze. Napisałam maila do Faith. Ona odpisała bardzo szybko. Dowiedziałam się, że rok wcześniej był u nich pewien człowiek z Australii. Skontaktowałam się z nim. Podczas rozmowy powiedział, że w lipcu ze znajomym i swoją córką jadą do Ugandy na 5 tygodni. W momencie, kiedy to powiedział, wiedziałam tak głęboko w środku, że to jest moje przeznaczenie na ten moment mojego życia – pojechać razem z nimi.

Finansowe wyzwanie

Spytałam, ile kosztuje ich wyjazd. Usłyszałam, że 5000 dolarów. Nie wiedziałam, skąd wziąć te pieniądze. Była już połowa maja (2007 rok), a ja wiedziałam, że chcę tam zostać przez dłuższy czas, więc potrzebowałam około 8 tys. dolarów. Po rocznym pobycie w Australii miałam zaoszczędzone 3000 dolarów. Zastanawiałam się jak zdobyć pozostałą kwotę. Zaczęłam się modlić. W Ugandzie jest takie powiedzenie: kiedy jest Boża wola, to Bóg płaci. Wierzyłam, że te pieniądze się znajdą. Niesamowite było to, że samochód, który za 500 dolarów kupiłam sobie w Australii – starą, 23 – letnią Toyotę, po roku używania, sprzedałam za 1000 dolarów. Zadzwoniłam też do przyjaciół w Polsce, by powiedzieć im o planowanym wyjeździe do Ugandy. Kiedy o tym wspomniałam, powiedzieli, że prześlą mi 1000 dolarów. Potrzebowałam jeszcze 3000. Był już czerwiec. Musiałam dokonywać pierwszych opłat. W pewnym momencie, dosłownie w kilka sekund przyszedł mi do głowy pomysł na biznes. Dzięki niemu w 10 minut zarobiłam 3200 dolarów. Na początku w Australii mieszkałam u pewnej rodziny. Później pomyślałam, że najlepiej będzie znaleźć czteropokojowy dom, podnająć trzy pokoje a w czwartym mieszkać. Musiałam znaleźć właściciela mieszkania, który chciałby mi wynajmować dom. To było duże wyzwanie, ponieważ 90% właścicieli nieruchomości w Australii przekazuje swoje domy pod opiekę agencjom nieruchomości. Właściciele sami się tym nie zajmują. Na szczęście mnie udało się w dość niezwykły sposób trafić na osobę, która chciała wynająć swój czteropokojowy dom – dokładnie tak jak sobie wymyśliłam. Wyposażyłam ten dom i zaczęłam wynajmować. W momencie, gdy poszukiwałam pomysłu na zarobienie 3000 dolarów, wpadła mi do głowy myśl, by odsprzedać mój pomysł – by znaleźć kogoś, kto mnie zastąpi i będzie wynajmował ten dom. Taka osoba znalazła się bardzo szybko. Zarobiłam 3200 dolarów.

Bigos na prezenty

Kiedy wiedziałam już, że jadę do Ugandy, stwierdziłam, że nie chcę wybierać się tam z pustymi rękami. Umówiłam się ze znajomym, że po niedzielnych nabożeństwach, będę sprzedawać polskie jedzenie np. bigos i za pieniądze tak zdobyte, kupię coś wartościowego dla fundacji. Uzbierałam 970 dolarów. Z tych pieniędzy zakupiono łóżka dla internatu szkoły zawodowej.

Pierwsze zderzenie z Ugandą

Po tygodniach przygotowań, dotarłam wreszcie do Ugandy. Najpierw zetknęłam się z Kampalą, stolicą Ugandy. Był bardzo gorący lipiec. Upał był dla mnie pierwszym szokiem, kolejnym hałas i chaos. Gdy jechałam busem z lotniska do mieszkania Faith w Kampali, co chwilę krzyczałam do kierowcy, by uważał, w obawie, że za chwilę kogoś potrącimy. Nie da się opowiedzieć w słowach, w jaki sposób mieszkańcy tego miasta poruszają się po ulicach. Uderzająca była też bieda, bałagan i brud. Pewne części miasta wyglądały jak slumsy, a to były “normalne” warunki. Na ulicach pełno było śmieci. Odnosiło się wrażenie, że ludzie chodzą bez celu. Do późnych godzin nocnych handlowano na ulicach. Kiedy następnego dnia przez około 4 – 5 godzin jechałam busem do wioski, uderzająca z każdej strony wydawała się bieda. Drogi, pełne ogromnych dziur, znajdowały się w fatalnym stanie. Na wsi najbardziej piorunujące wrażenie robiły gliniane domki i bezczynność ludzi. Nie mogłam się z tym pogodzić. Widziałam, że nikt mentalnie nie nauczył ich życiowej zaradności.

Wolontariusze z USA i testy na HIV

Kiedy dotarłam do Kaihury zastałam tam wolontariuszy z USA, którzy w wioskach robili testy naHIV. Wiele osób w Ugandzie nie jest diagnozowanych, dlatego, że testy są kosztowne, a rządu na nie nie stać. Niektórzy ludzie mają HIV i o tym nie wiedzą. W Ugandzie jest bardzo niska świadomość społeczna dotycząca tej choroby. Do tej pory niektórzy wierzą, że AIDS jest wynikiem czarów. Faith widząc jak nieświadomi są ludzie, powtarzała często: jak to możliwe, że mój naród umiera tak głupio? Nie wie nic choćby o tym, jak się przenosi HIV. Dlatego właśnie Faith prowadzi dużo akcji uświadamiających.
Kiedy prowadziliśmy te badania na HIV, okazało się, że jedna trzecia badanych to osoby zarażone. Kobiety, które mają AIDS, często zarażają swoje nowo narodzone dzieci, ponieważ – nie mając świadomości, że same są nosicielkami HIV, karmią niemowlęta piersią, nie zachowują też większych środków ostrożności, a porody często odbywają się w domach.

Walący się Dom Dziecka

Pierwszego dnia po moim przyjeździe do wioski, oprowadzono nas pokazując, czym zajmuje się fundacja. Zwiedziłam biuro, przychodnię, pola uprawne, szkołę zawodową i dom dziecka. Ten ostatni zrobił na mnie wielkie wrażenie – widziałam w nim dzieci bez odzieży, bez butów i totalną biedę. Nie sądziłam, że ludzie mogą tak żyć. To wszystko sprawiło, że na początku funkcjonowałam w smutku i żalu. Często płakałam z bezsilności wobec tego wszystkiego. Nie potrafiłam się odnaleźć. Przerażały mnie gliniane chaty, brak bieżącej wody, kiepskie jedzenie, insekty, szczury w domu.
Na dom dziecka składały się dwa budynki. Jeden był murowany, w nim znajdowały się 3 pokoje. Drugi był gliniany, walący się. W nim były dwa pomieszczenia – kurnik i drugi to pokój, gdzie umieszczono trzy łóżka piętrowe. W nim mieszkali chłopcy powyżej trzynastego roku życia. Kozy, które także były w kurniku, wchodziły do ich pokoju. To było okropne.
W tym murowanym domu znajdowało się 8 łóżek piętrowych, natomiast wszystkich dzieci w domu dziecka było powyżej trzydziestu. One spały po kilka osób na jednym łóżku. Miały cieniutkie materace, nie posiadały pościeli. Jeden koc przysługiwał 3 osobom. Posiłki jadły z plastikowych naczyń, które wyglądały jak miski dla psów, a nawet gorzej. Jadły tylko jeden posiłek dziennie – i to uznawano za przywilej. Jadły to samo przez cały rok – posio z fasolą. Posio to gotowana mąka kukurydziana, która wygląda jak rozgotowany ryż plus fasola ugotowana w sosie własnym. To tzw. jedzenie biednych nie należało do smacznych. Było to jakkolwiek lepsze niż nic. Na trzydzieści kilka osób przysługiwały tylko trzy miski do mycia i trzy ręczniki. Nie było jednak specjalnego miejsca, gdzie można byłoby się umyć. Skonstruowano coś w rodzaju „prysznica” – stanowiło go miejsce oddzielone gałązkami, do którego zabierało się miskę z wodą, żeby się umyć. Higiena była na fatalnym poziomie. W drewnianych łóżkach mieszkały pluskwy, które w nocy wychodziły i gryzły dzieciaki. Czasem z tego powodu podopieczni nie mogli spać. Jedno, co mnie ogromnie wzruszało to, że mimo tego wszystkiego w tej organizacji panował klimat wiary i zaufania Bogu. Dzieci były radosne, zadowolone, szczęśliwe, że mają dach nad głową, że mogą chodzić do szkoły. Organizacja za to płaciła, choć jak się okazało – nie do końca. Fundacja miała już kilkuletnie długi w szkołach, bo Faith nie było stać na to, by regulować rachunki. Cały czas chodziła do dyrektorów i mówiła: przyjdzie taki dzień, że położę wam na stole to zaległe czesne i powiem: To dzięki Bogu.

Od fundamentów

Na początku pobytu kopałam fundamenty pod nowy dom dziecka, bo taka była potrzeba. Korzystając z pracy wolontariuszy, organizacja mogła zaoszczędzić pieniądze. Dom dziecka miał powstać na wzgórzu, więc trzeba było usypać fundamenty. Pracowaliśmy tam dwa tygodnie. Później, kiedy Amerykanie wyjechali, musiałam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nie brakowało mi pomysłów, bo potrzeb było mnóstwo, ale chciałam wybrać coś właściwego.

Trudne początki

Przez kilka pierwszych tygodni po wyjeździe Amerykanów byłam sfrustrowana. Zastanawiałam się, czy przyjazd tutaj był dobrym pomysłem. To było tak trudne, że na początku prawie każdego dnia pakowałam się i chciałam wyjeżdżać. Nie mogłam się zaaklimatyzować. Kontrast kulturowy był bardzo dużym wyzwaniem. Mieszkałam w domu Faith razem z kilkoma innymi osobami. Tam nie było sufitów, zamiast drzwi były zasłonki, zero intymności. W kilku pokojach było wiele łóżek piętrowych, na których spało mnóstwo ludzi. W domu był non stop tłok i hałas. Nie miałam miejsca na prywatność. W nocy w pokoju chodziły szczury. Czasem znajdowałam jakiegoś na moim łóżku. Nie brakowało pająków. Miałam też swoją zmorę w postaci koguta, który piał od godziny 4 rano tuż przy moim oknie. Postanowiłam jednak wytrzymać.

Przygoda z edukacją

Na początek postanowiłam uczyć angielskiego i planowania rodziny w szkole zawodowej. Planowanie rodziny było hitem. Angielski także okazał się bardzo pożyteczny. Pomagałam również w biurze, w domu dziecka. W sumie pracowałam bardzo ciężko, po 12 – 14 godzin na dobę, ale czułam się w tym bardzo spełniona.

Wymyśliłam nagrody

Jak wspomniałam, uczyłam angielskiego, który jest językiem urzędowym w Ugandzie oraz uczyłam planowania rodziny w szkole prowadzonej przez “Bringing Hope”. By moje studentki chętniej się uczyły, wymyśliłam specjalny system motywacyjny. Mogły zbierać punkty i za odpowiednią ich ilość otrzymywały nagrody pieniężne. Napisałam do kolegi, który ma swoją szkołę we Wrocławiu, by przesłał pieniądze na nagrody dla moich uczniów, a miałam ich około 70. Kolega przesłał pewną sumę. Młodzież otrzymała nagrody na zakończenie roku szkolnego o równowartości 2-10 dolarów.

Niezwykła dziewczyna

Na zajęcia do mojej grupy uczęszczała dziewczyna, która miała bardzo silną motywację, by coś w życiu osiągnąć. By dostać się do szkoły, każdego dnia pokonywała pieszo około 5 kilometrów drogi. Zdobyła dwie pierwsze nagrody. Kiedy zapytałam, co zrobi z główną nagrodą, powiedziała, że kupi kozę, by mieć dzięki niej mleko i móc je odsprzedawać. Podziwiałam jej przedsiębiorczość. Ta koza faktycznie została zakupiona.
Kiedy wybrałam się do jej rodziny na obiad, zetknęłam się z czymś bardzo ciekawym kulturowo. W Ugandzie jest taki zwyczaj, że kiedy ktoś szanowany przychodzi na obiad, podaje mu się posiłek i wychodzi się z pomieszczenia. To było dla mnie bardzo dziwne. Podano mi jedzenie i zostawiono tylko z osobą, która miała mi usługiwać. Kiedy powiedziałam, że chcę, by rodzina jadła ze mną, wszyscy byli zdziwieni. Udało mi się jednak ich przekonać i jedliśmy razem. Kiedy wróciłam do Polski chciałam pomóc wspomnianej wcześniej dziewczynie. Udało się. Znaleźliśmy sponsorów na jej edukację. Już niebawem będzie ona odbierała swój dyplom pielęgniarski. Poza pielęgniarskim są jeszcze kursy: krawiecki, stolarski, gastronomiczny, ślusarski, handlowy. Szkoła zawodowa, która utrzymuje się głównie z datków to szansa dla młodzieży, która nie ma żadnego zawodu. Dwuletni kurs pielęgniarski kosztuje około 250 złotych na miesiąc.
Wiele osób z młodzieży, która jest sponsorowana przez Polaków, jest wzruszona wiedząc, że pomagają im osoby, które ich nigdy nie spotkały. Są bardzo za to wdzięczni.

To przerosło nasze oczekiwania

To jednak, co myślę, że jest najważniejsze i dlaczego jak sądzę pojechałam do Ugandy, to wyposażenie domu dziecka, pod którym w lipcu kopaliśmy fundamenty. We wrześniu kładziono już dach. Zapytałam Faith czy ma pieniądze na wyposażenie tego domu dziecka. Faith odpowiedziała, że na ten cel środków zabraknie. Zaczęłam się zastanawiać, co mogę zrobić. Modliłam się. Pewnego dnia wpadłam na pewien pomysł. Zrobiłam listę potrzebnych rzeczy, wyceniłam je i rozesłałam mailem do moich znajomych. Tych maili było około 100 – 130. Listę wysłałam w październiku, pisząc, że każdy może to potraktować jako prezent świąteczny dla tych sierot w Ugandzie. Podstawowe wyposażenie dla domu dziecka zostało wycenione na 10 tysięcy złotych. Za 25 tysięcy złotych wyposażenie było już znacznie lepsze. Moglibyśmy wtedy zakupić firanki, maty na podłogę, panel słoneczny, żeby podopieczni mieli prąd i nie musieli korzystać z lamp naftowych. Rozesłałam maile i czekałam. Wszyscy się modliliśmy. Rezultaty przeszły nasze oczekiwania. W ciągu trzech miesięcy Polacy przysłali około 50 tysięcy złotych. Te 100 osób z mojej listy mailingowej rozesłało maila swoim znajomym. Kiedy otwierałam kolejnego maila z informacją o przesłanym datku od osoby, której nie znałam, płakałam ze wzruszenia. Dom dziecka “Home Again” w wiosce Kaihura otworzyliśmy oficjalnie 31 stycznia 2008 roku, a parę dni później byłam już w Polsce

Lepiej niż u króla

Dom dziecka wyposażyliśmy tak ładnie, że we wrześniu 2008 przyjechał król ich regionu Tooro, aby go zobaczyć. Podobno ktoś mu powiedział, że te dzieci mieszkały w lepszych warunkach niż on.
Z zebranych wtedy pieniędzy Faith spłaciła kilkuletnie długi w szkołach. Mogła wreszcie powiedzieć dyrektorom, że Bóg jest wielki i płaci rachunki. Kupiliśmy także kawałek ziemi dla domu dziecka, żeby można było tam uprawiać jakieś warzywa, owoce na potrzeby wychowanków. Zrobiliśmy plac zabaw. Pieniądze zostały wydane na wiele potrzebnych rzeczy, co do złotówki.

Malaria i tyfus

Mój pierwszy pobyt w Ugandzie trwał ponad 7 miesięcy. Wstępnie planowałam, że będę tam dziesięć miesięcy, ale w grudniu zachorowałam na malarię i tyfus. Mimo że wyzdrowiałam, rodzina martwiła się i prosiła, bym przyjechała wcześniej. Malaria jest główną bolączką Afryki. Nie ma na nią szczepionki, przenoszą ją komary. Nieleczona malaria może w dwa tygodnie doprowadzić do śmierci człowieka. To pasożyt, który atakuje wraz z krwią wszystkie organy. W pewnym momencie pojawia się gorączka i inne bardzo przykre dolegliwości. Malaria w Afryce jest jedną z głównych przyczyn śmierci dzieci do lat 5.
Tyfusu z kolei nabawiłam się po tym, jak umyłam zęby korzystając z deszczówki. Na szczęście wyzdrowiałam. Nie miałam później nawrotów choroby.

Chleb z masłem pod choinkę

Podczas mojego pobytu w Ugandzie chciałam zorganizować akcję zakupu prezentów dla sierot na Święta Bożego Narodzenia. Poprosiłam dzieci z domu dziecka, by zrobiły listę prezentów, które chciałyby otrzymać. Byłam zdziwiona, gdy dzieci słysząc o prezentach, nie wiedziały, co mam na myśli, bo nigdy czegoś takiego nie dostały. Święta kojarzyły im się przede wszystkim z lepszym jedzeniem i ewentualnie jakąś nową odzieżą. W końcu jednak zrobiły swoje listy. Większość z nich napisała w nich, że chcieliby dostać chleb z masłem. Inne ich marzenia to były buty, przybory szkolne, Biblie. Kiedy przeglądałam ich życzenia, nie mogłam przestać płakać ze wzruszenia, że są gdzieś na świecie dzieci, które nie chcą pod choinkę dostać jakiś wymyślnych zabawek, ale chleb z masłem. Poprosiłam znajomych nauczycieli Szkoły Króla Dawida z Poznania, by zrobili akcję zbiórki pieniędzy u siebie oraz podobnie w jednym z prywatnych gimnazjów w Poznaniu. Udało się zebrać przeszło 4000 złotych. Za te pieniądze kupiliśmy 84 prezenty świąteczne i zbudowaliśmy ładny dom gliniany dla wdowy z jej wieloma dziećmi. Teraz tę akcję zbiórki pieniędzy na prezenty świąteczne powtarzamy co roku.

Powrót do Polski

Kiedy wyjeżdżałam z Ugandy Faith pytała czy będę w stanie od czasu do czasu zorganizować pomoc finansową dla jej podopiecznych. Jej organizacja utrzymuje się bowiem tylko z datków. Wtedy nie wiedziałam, czy będę mogła cokolwiek zrobić, ale gdy wróciłam, myśl, o tym że oni żyją w takich ubogich warunkach nie dawała mi spokoju. Chciałam pomóc tym dzieciom np. prowadząc akcję adopcji na odległość. Chciałam też pomóc zdolnej młodzieży, którą tam poznałam. Wielu z nich mogłoby skończyć studia, ale z braku środków finansowych chodzili do zawodówki.

Niekończąca się pomoc

Kiedy wróciłam do Polski wiele znajomych pytało, czy dalej coś robię na rzecz ugandyjskich dzieci. W związku z tym pomyślałam, że zaczniemy coś robić. Pierwszym krokiem była adopcja na odległość dzieci z domu dziecka “Home Again”. Drugim projektem była zbiórka pieniędzy na zakup moskitier chroniących przed komarami, które jak wspominałam wcześniej, przenoszą malarię. Wiele osób z całej Polski dzieli się tym, co ma. Razem z mężem prowadzimy stronę internetową www.uganda.info.pl, jeździmy też do różnych miejsc w Polsce, aby opowiadać o tym, jak wygląda sytuacja ludzi w Ugandzie. Pojawia się coraz więcej osób, które chcą pomagać dzieciom w Ugandzie. Istnieje specjalne subkonto przy Wielkopolskim Stowarzyszeniu Edukacyjnym, na którym zbierane są pieniądze na Ugandę. Z tego konta można zrobić przelew tylko na Ugandę. Nie ma kosztów administracyjnych. To, co ludzie wpłacają na to konto w stu procentach przekazywane jest do Ugandy. Pierwsze przelewy zaczęliśmy robić od marca 2008 i tak jest do dziś – co miesiąc dzięki Bogu, mamy im co wysłać. Do tej pory wysłaliśmy już ponad 300 tys. zł. Pieniądze poszły m.in. na jedzenie, odzież, buty, czesne za szkołę dzieci i młodzieży, leczenie chorych, na budowę przedszkola i dwóch kolejnych sierocińców, na różnorodną pomoc dla wdów, na zakup moskitier, leków i suplementów dla dzieci chorych naAIDS, różne akcje pomocy sierotom, projekty świąteczne i wiele innych celów, zgodnie z życzeniami darczyńców. My z mężem jesteśmy tylko takim pomostem pomiędzy potrzebującymi w Ugandzie, a tymi Polakami, którzy pragną ich obdarować.

Książka na edukację

Po powrocie z Ugandy wydałam także książkę, opowiadającą o moim pobycie w Ugandzie. Pieniądze z jej sprzedaży przeznaczone są na opłacenie czesnego za szkołę zawodową młodzieży. Do tej pory sprzedaliśmy ponad 1000 książek. Wydaliśmy też DVD „Dzieci Ugandy”, z której dochód jest przeznaczony na dom dziecka “Home Again”. Chcemy też w przyszłości wybudować szkołę (mamy płytę CD z muzyką jako cegiełkę na ten cel) oraz chcielibyśmy wykopać studnię na wschodzie Ugandy, gdzie dostęp do czystej wody jest utrudniony. Na ten cel młodzież w Polkowicach organizuje od pół roku różne akcje.

Wdzięczność

Kiedy w Boże Narodzenie 2007 roku w tamtejszym kościele wręczaliśmy dzieciom prezenty, trzynastoletni Robert stanął na środku pomieszczenia i powiedział: „Chcę bardzo podziękować Bogu za to, że przyprowadził tutaj Honię i za to, że Honia powiedziała ludziom w Polsce o nas, a oni przysłali nam pieniądze na nasze prezenty świąteczne. I bardzo chcę podziękować za to, że dostałem Biblię, bo modliłem się o nią już kilka lat.” Płakałam ze wzruszenia. Wielu z obdarowywanych w Ugandzie nie może zrozumieć, jak ludzie w Polsce, którzy ich nie znają, mogą im tak bezinteresownie pomagać. A ja, patrząc na radość tych ludzi (obdarowanych i darczyńców) wiem, że wysiłek i poświęcenie mają wielki sens.

Ewentualnych wpłat można dokonywać na konto:

Wielkopolskie Stowarzyszenie Edukacyjne
Os. Wichrowe Wzgórze 10/17
61 – 674 Poznań
Nr Konta: 58 1020 4027 0000 1902 0473 7880
Z dopiskiem celu przeznaczenia przelewu

Rozmawiała: Agnieszka Kubicka

Jedna odpowiedź do “Aby do czegoś dojść, trzeba wyruszyć w drogę”

  1. Paweł Macur pisze:

    Nie będę obijał w bawełnę. Tenże artykuł jest wyśmienity i w tym momencie subskrybuje witrynę internetową. Będę zaglądał jak tylko pojawią się jakieś ciekawe oraz dodatkowo dobre wpisy. Dziękuje oraz życzę miłego dnia. Jeszcze korzystając z szansy jaką dało mi pisanie komentarza, muszę Tobie coś powiedzieć. Zaistniał jakiś czas temu ogromnie pionierski projekt, który zwie się Eurypton. Wejdź na stronę www oraz zapisz się na prezentację wideo, i w przyszłości a nuż może rozpoczniemy współpracować na arenie polskiej oraz międzynarodowej. Wszystko jest w zasięgu ręki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress